Pierwszą część relacji skończyłem na 30 kilometrze trasy. Dwa lata temu śmiałe się, że największym moim wyzwaniem na Wigrach będzie nie pomylić trasy. Pomyliłem już po 10 kilometrach. Musiałem gonić i z lekkiego biegu wyszedł naprawdę bardzo mocny maraton. Teraz wszyscy sobie żartowali, żebym nie pomylił trasy. Śmiałem się, bo stwierdziłem, że nie ma opcji. Przecież już się wiele nauczyłem. I pokonywałem całą trasę raczej skoncentrowany, z przekonaniem, że nic nie może się stać. Trasa była super oznaczona. No i musiałem spuścić głowę, zawiesić się i pobiec prosto!
Nie potrafię nawet tego wytłumaczyć. Ogólnie mam tak, że bieganie na asfalcie nauczyło mnie zupełnie się wyłączyć i skupić na pracy własnego organizmu. Nic wkoło mnie nie interesuje. Niestety tutaj tak nie można. I cały czas trzeba być w pełni skupionym. Ja za swoje gapiostwo zapłaciłem 2.4 kilometra i 9 dodatkowych minut. Nawet nie wiecie, jak byłem zły.
Mistrz nawigacji
Już odliczałem kilometry do końca. Chciałem spokojnie dobiec na drugim miejscu. Poza tym trochę dokuczały mi plecy i pachwina, więc nie chciałem przedłużać tego biegu. Już nie mówiąc o tym, że o 2:40 mogłem tylko pomarzyć. No i jeszcze jedno. Siostra Kasi, Paula, biegła z koleżanką w Pogoni za Bobrem. Chciałem je wyprzedzić :) No cóż, wróciłem na trasę, cały czas wyzywając się w myślach od głupków itp. i pobiegłem do mety. Mimo wszystko myślałem, że jestem drugi.
Walka o drugie miejsce
I tak sobie biegnę, zwolniłem do 3:50-4:00 min/km, lekko się oszczędzam, puls spadł. Zjadam ostatni żel myślę o tym, jak Kaśce idzie na triatlonie w Augustowie (tak, wiem, miałem się koncentrować na trasie, ale jakoś nie wyszło :) ). I raptem, jakieś trzy kilometry do mety widzę Andrzeja Godlewskiego, 100 metrów przede mną. Czyli jestem trzeci. O ile wcześniej byłem zły na własną głupotę, to teraz jestem wściekły. Bo wiem, że jeszcze ostatnie kilometry muszę pobiec naprawdę mocno. A to bardzo ciężki odcinek z mocnymi podbiegami i zbiegami. Przyspieszam, dołączam do Andrzeja. Tempo poniżej 3:40 min/km (to pokazuje, że zapas miałem i to spory). Na zbiegach lecę na złamanie karku. Śmieszne jest to, że identyczna sytuacja miała miejsce dwa lata temu. Tam też się zgubiłem i też Andrzej mnie wyprzedził i musiałem cały bieg gonić. A Andrzej to prawdziwa legenda tego biegu. To on wygrał go największą ilość razy i chyba zawsze był przynajmniej na podium. Poza tym to mega pozytywny biegacz i mam nadzieję, że jeszcze nie raz pobiegamy razem w jakiś zawodach.
Meta
Ostatnie 1500 metrów jest już raczej płaskie, ale za to po bardzo śliskich kładkach. Wyprzedzam uczestników Pogoni za Bobrem (dzięki za doping!!! ) Jedyne co się może jeszcze stać, to spadek z tej kładki. Zwalniam, patrzę jeszcze czy bezpiecznie biegnę po to drugie miejsce. Wbiegamy do Starego Folwarku i spokojnie mijam linię mety.
Oczywiście cieszyłem się z drugiego miejsca, ale strasznie byłem zły na to zgubienie trasy. Dwa lata temu się z tego śmiałem, dziś chciałem naprawdę pobiec szybko i mieć dobry czas na mecie. A przecież nie odejmę sobie różnicy i nie poproszę organizatora o zmianę czasu ;) Pogratulowałem Wojtkowi, chwilę pogadaliśmy i poszedłem na ucztę.
Wigry kartaczami stoją!
Trochę bolał mnie żołądek, więc wolałem nie przesadzać. Na początek wypiłem chyba butelkę izotoniku. Na stole pyszne kartacze, soczewiaki, ciasto, pączki, chłodnik. Wszystko własnej roboty. Poprosiłem na razie o ciasto ze śliwką, a Pani się mnie pyta, czy jestem wegetarianinem. A że jestem uczciwy, powiedziałem, że nie zawsze :D No i ciasta nie chciała mi dać, dla mnie były pączki i kartacze. No cóż, złe nie były :) Polecam Wam serio ten bieg, chociażby ze względu na atmosferę na mecie. Ten catering był nie do przejedzenia. Obok stała sauna i bania z zimną wodą, można było się zrelaksować. Był też food-truck z lokalnym piwem i jakimiś przekąskami. Ze sceny grała muzyka. Słowem, można tam było spędził całą sobotę.
Trochę dziegciu
Ja za to oceniałem stan swoich nóg i pleców po biegu. Niestety nie było za dobrze. Co prawda cały bieg przebiegłem, nie musząc z jakiegoś powodu zwalniać ani stawać, ale ostatnie 10 kilometrów już dokuczał mi kręgosłup. Szczególnie na zbiegach mocno to czułem. Podobnie prawe biodro. Po godzinie, kiedy posiedziałem, pojadłem i chciałem podbiec do samochodu 100 metrów, okazało się, że nie zrobię nawet kroku. Zwyczajnie ledwo szedłem. Dopiero po dwóch godzinach, kiedy spokojnie się 30 minut porozciągałem, napięcia trochę odpuściły a ja jeszcze po wieczornej saunie na drugi dzień czułem się już super. Jednak zdałem sobie sprawę, że to jeszcze nie czas na długie biegi, szczególnie górskie. Zwyczajnie nie wytrzymałbym długich ostrych zbiegów. Do tego nie mogę ich trenować, mój organizm cały czas jeszcze się regeneruje.
Start w Łemkowynie, który planowałem, byłby nie tylko olbrzymim ryzykiem dla mojego organizmu, ale również byłby bez sensu pod względem sportowym. Zwyczajnie nie jestem w stanie się do niego przygotować, nie mogąc biegać nawet po pagórkach. Trudno, nie w tym roku, może w następnym. Teraz czas wyleczyć wszystko do końca i być w 100% gotowym na następny rok. Bo jeżeli trenując na tyle na ile pozwalał organizm byłem w stanie od zera (wiadomo, że pamięć zostaje, ale pierwszy trening to było 400 metrów w 5:00 min/km :) ) w trzy miesiące przebiec maraton trailowy w tempie na 2:40, to znaczy, że jeszcze coś tam energii we mnie zostało. I teraz trzeba to dobrze spożytkować na wiosnę.
Fot: Karolina Krawczyk