Ciężko zacząć mi tę relację z Leipzig Marathon 2017. Najchętniej podsumowałbym już bieg i wyciągnął wnioski. Nie lubię wracać do takich historii, nie lubię za bardzo ich opisywać. Nie żebym nie był szczęśliwy, wygrałem, bardzo się z tego cieszę. Ta chwila, kiedy przekraczasz metę jako pierwszy, przecinasz wstęgę, jest zawsze wyjątkowa. Ale jednak cały czas oko zerkało gdzieś w górę, na zegar, i zadawałem sobie pytanie. Dlaczego tak wolno…?
Na spokojnie zacznijmy od soboty. Do Lipska jechaliśmy razem z Pawłem i Mariolą. Paweł startował w Maratonie. Mariola w biegu na 4 kilometry. Wyjechaliśmy około 10:00 z Warszawy. Podróż nie była łatwa, kilka razy staliśmy w korku, a w Lipsku właśnie lokalna drużyna RB Leipzig zakończyła wygrany mecz z Bayerem Leverkusen. Możecie sobie wyobrazić jak wyglądało centrum miasta i jakie były korki.
W końcu udało się odebrać pakiety, było po 18:00.
Na szczęście obok biura zawodów była bieżnia. Poszliśmy szybko potruchtać. Biegało mi się dobrze, chociaż po 7 godzinach w podróży byłem strasznie sztywny. Zrobiłem 6 kilometrów, w tym 4 przebieżki. Pojechaliśmy do wynajętych pokoi gościnnych. Zjedliśmy, później wisiałem jeszcze kilkadziesiąt minut na telefonie z Kasią. To mój motywator numer jednej. I dzięki niej możecie być pewnie, że nigdy sodówka nie odbije mi do głowy, szybko sprowadza mnie na ziemię ;) Poczytałem książkę, wrzuciłem coś na Insta i poszedłem spać.
Maraton startował o 10:00 Wstałem przed 7:00, zjadłem śniadanie, wypiłem kawę i poszedłem na spacer. Czułem się bardzo dobrze. Spakowaliśmy się, pojechaliśmy na sam start i ruszyliśmy powoli w stronę całej imprezy. Było 30 minut do zawodów. Zjadłem jeszcze batonika Agisko, popijałem sobie wodę albo izotonik, skorzystałem oczywiście z toalety i ruszyłem z Pawłem na rozgrzewkę.
Pogoda była piękna. Piękna, nie w sensie biegowym. Ani jednaj chmurki, ciepło. Nawet wiatr jakoś za bardzo nie przeszkadzał. Zrobiłem 2.5 kilometra, ostatnie 500 metrów w tempie maratonu. Jeszcze trzy przebieżki i byłem gotowy. I cholernie pewny siebie. Nie będę tutaj udawał skromności i powiem, że nigdy nie byłem tak pewny swego przed maratonem. Zawsze kalkulowałem biegi maratońskie z poprzednich startów i z treningów. Pobiegłem życiowy półmaraton. Na treningach kręciłem najlepsze czasy w swojej biegowej historii. Miałem wagą na poziomie mojej wagi z najlepszych biegów. I nawet nie byłem taki zachłanny, brałem 2:24 z uśmiechem na twarzy i myślą o przygotowaniach do Wings for Life.
Poszliśmy z Pawłem na start. Spotkaliśmy jeszcze biegaczy z Polski. Jak się okazało rozpoznawali nas też zawodnicy z Niemiec. Spiker wyczytał mnie jako jednego z faworytów, naprawdę motywacja rosła z każdą minutą. Ale spokojnie zakładałem tempo na 1:12 w półmaratonie i potem zobaczymy. Wydawało mi się, że nic mnie nie zatrzyma. Jeszcze życzenia powodzenia z bratem, odliczanie, 10, 9, 8… 3, 2, 1 i BUM!
Ruszyliśmy, szpaler ludzi. Biegnę spokojnie, zerkam na zegarek. Tempo akurat. Rywale z tyłu. Już wiem, że to będzie samotny bieg. No cóż, tego się spodziewałem. Nie przejmuję się, robię swoje. Kolejne kilometry w 3:23, 3:24 min/km. Odcinek między 3 a 8 kilometrem jest bardzo trudny. Cały czas lekko pod górę, cały czas czołowy wiatr. Biegnę sam i pierwszy raz na tym biegu zadaję sobie pytanie, czy nie za szybko? Nie jest łatwo. Nie czuję lekkości, to dopiero początek. Zerkam na zegarek, puls 166-167. Wysoki, ale nie coś, co mogłoby mnie zniszczyć. Chcę przetrwać te kilometry, wiem, że po nawrocie będzie w dół i z wiatrem.
W końcu kończy się długa prosta i zaczyna robić się łatwiej, zawracam, łapię wiatr w żagle. Miałem już stratę po 8 kilometrach, ale była wliczona w końcowy wynik. To najtrudniejsze kilometry, teraz czas przyspieszyć. Zacząłem biec lekko, wypocząłem. Przestałem pracować siłowo a bieg zaczął wyglądać tak jak powinien. Jeszcze 10 minut wcześniej zadawałem sobie pytanie, co się do jasnej cholery dzieje? Teraz czułem, że już się rozgrzałem, rozluźniłem. Trzeba pędzić do mety. Pierwsze 10 kilometrów zrobiłem w 34:12 W punkt. Teraz biegłem już szybciej i z większą swobodą.
Po 12 kilometrach skręciliśmy w prawo. Długi, 500 metrowy, łagodny podbieg. I ponownie straszna praca. Strasznie mnie to irytowało, jakbym nie miał siły pracować, jak tylko nachylenie albo wiatr stawia opór. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że zawsze wtedy bieg jest trudniejszy. Ale w formie się to zwyczajnie biegnie, technika się nie zmienia, zwalniamy trochę, ale lecimy. A ja pracowałem tam jak chłop ciągnący pług. W końcu nawrotka o 180 stopni i w dół. Noga puściła, lecę. Widzę pierwszego rywala, Niemiec z lokalnego kluby który rok wcześniej wygrał półmaraton z czasem 1:10. Ma około minuty straty. Wiem już, że po wolnym początku trzyma tempo i widać, że nie mogę sobie pozwolić na żadną ekstrawagancję. Muszę pilnować pozycji do maty.
Sięgam po żel, ostatnio jadę na Agisko. Moim zdaniem nie mają najlepszej konsystencji, są gęste i można się zalepić. Staram się połknąć je na raz. Ale nie mam po nich sensacji żołądkowych, są tylko z naturalnych składników i od czasów Wingsa w Kanadzie biegam na nich. Przy tempie Wingsa ich spożycie jest już łatwe, przy moim tempie maratonu, trzeba uważać. Żel popijam wodą. W ogóle staram się troszkę pić na każdym punkcie. Polewam się też wodą ile mogę. Jest gorąco. Grzeję się, ale nie jest to temperatura, która mogłaby mi zrobić krzywdę. Nabieram wiatru w żagle. Przyspieszam. Zaczyna mi się ponownie dobrze biec. Kolejne kilometry są trochę łatwiejsze. Dopinguje nas całkiem sporo kibiców. Wbiegamy w osiedla, przebiegamy pięknymi parkami, mijamy zabytkowe kamienice. Co chwila przeskakuję nad torami, w Lipsku tory tramwajowe są dosłownie na każdej ulicy. Ale za bardzo mi to nie przeszkadza. Mogą przeszkadzać liczne zakręty, ale nie tracę na nich tempa. Odzywa się tylko paluch lewej nogi, już wiem, że zaczyna tam powstawać odcisk monstrum. Ale jadę na takiej adrenalinie, że nie czuję bólu.
Powoli zbliżam się do 20 kilometra. Łapię międzyczas. Pięknie, ostatnie 10 kilometrów w 34:02. Idzie zgodnie z planem. Średni puls 166, identyczny jak na pierwszych 10 km. Wbiegam na most. Komentator krzyczy coś po niemiecku, nawet go rozumiem, bo kiedyś zdałem certyfikat z tego wspaniałego języka. Niestety nic już nie umiem :D Naprawdę dużo kibiców, wrzawa. Powoli dobiegam do połowy biegu. Kończę pierwszą pętlę. Nawrotka. Patrzę na zegarek. 1:12:01 w półmaratonie. Z tego co wiem, w międzyczasach było inaczej, ale czas był łapany dalej. Znak i oznaczenie półmaratonu było 100 metrów wcześniej niż mata. Patrzę na drugiego zawodnika. Ma stratę 1 minuty i 30 sekund. Cały czas nadrabiam, ale on również dobrze biegnie. Jednak zupełnie się tym nie przejmuję. Myślę tylko, żeby w dobrej kondycji dobiec do 29 kilometra. Wiem, że teraz czeka mnie ciężki odcinek. Że tutaj być może rozstrzygnie się los biegu.
Czuję się dobrze. Nie jestem jakiś zajechany. Jednak cały czas mam wrażenie, że brakuje mi siły. Jestem jakby wyczerpany. Nie przejmuję się jednak, nie czas na to. Biegnę po swoje, zgodnie z planem, z założeniami. Wiem, że ciężko mi będzie ten bieg przegrać. Pozostaje walka o rekord życiowy. A byłem bardzo głodny tego rekordu. Sięgam po żel. Jeszcze wsłuchuję się w bardzo głośny doping kibiców. Słyszę polskie głosy, nawet tutaj mnie śledzą i zagrzewają do walki. Łapię głęboki oddech, prostuję się. I ruszam na decydujące 20 kilometrów. Jak się okazało, kilometrów, które zapamiętam na zawsze. Które może będą mi się śniły po nocach. Które może już jestem w jakiś sposób usprawiedliwić. Kilometrów, które pokazują, że maraton to bieg wyjątkowy, dystans, który nie wybacza.
Leipzig Marathon 2017 – Druga część relacji
Fot: Simon Steinbrecher