37. PZU Maraton Warszawski przyniósł tyle emocji, że w ogóle nie wiem, od czego zacząć tę relację. To nie był tylko mój sukces. W ogóle największym wydarzeniem tego biegu nie był dla mnie ani mój czas, ani drugie miejsce wśród Polaków czy 10 miejsce open. Niesamowity wynik Kasi, znakomita życiówka Pawła i ten doping kibiców na trasie! Nigdy nie byłem tak szczęśliwy po biegu. Po żadnym! Myślałem, że pierwszej wygranej w maratonie nic nie przebije. Myliłem się.
Ale chyba zacznę budować napięcie powoli. Więc cofnijmy się kilka dni. Po mocnym starcie w Krynicy ciężko było mi wrócić do normalnego treningu. Pierwszy tydzień był naprawdę ciężki i trudno było mi wejść w trening. Już nawet bardziej psychicznie mi się nie chciało, niż fizycznie nie mogłem. Czwartkowe bieganie, na 10 dni do maratonu w Warszawie, wyszło fatalnie. Z 3×6 km w tempie 3:30, wyszło 6 km po 3:30 i powrót do domu. Zacząłem się zastanawiać, co z tą Warszawą będzie? Na szczęście w weekend już udało mi się zrobić przyzwoity trening w drugim zakresie. Wiedziałem, że na bieg jestem w miarę gotowy, ciągle zadawałem sobie tylko pytanie, na ile kilometrów starczy mi sił?
Tydzień maratonu rozpocząłem od diety białkowej. W środę wieczorem byłem już wykończony. Na bieżni na Agrykoli zrobiłem ostatni mocny trening. Chciałem zrobić 5 km w tempie progowym. Skończyłem po czterech. Ledwo żyłem, puls już był kosmicznie wysoki, jakbym finiszował zawody na 5 km. Wolałem to przerwać niż się zajechać. Jeszcze roztruchtanie i trening z FMWrunners.
Wiedziałem, że już wszystko co najtrudniejsze za mną. Zostało mi tylko truchtanie w czwartek 10 km i 6 km rozruchu w sobotę. Oczywiście odstawiłem też twarogi i kurczaki (do dziś nie mogę na nie patrzeć, a na widok twarogu zaczyna mnie mdlić), i przerzuciłem się na węglowodany. Ale z głową, nie objadałem się.
W sobotę pojechaliśmy na targi maratońskie. Przy okazji wzięliśmy udział w imprezie RunBlogFest, organizowanej przed polskabiega.pl i adidasa, poświęconej blogerom piszącym o bieganiu. Super inicjatywa i czekam na kolejne takie eventy ;)
Jeszcze szybko kupiliśmy jakieś żele i uciekliśmy do domu. Dopiero na tych targach zacząłem się mocniej stresować. Chciałem się już wyłączyć. Nie rozmawiać z nikim o bieganiu, o oczekiwaniach itp. Wróciłem do domu, zrobiłem rozruch, poszedł bardzo dobrze.
Później już tylko odliczanie minut. Sytuację ratowała tym razem Kasia, która odkryła, że jest coś takiego jak snapchat. A ja niestety stałem się obiektem testów :) Jeszcze kawa, spacer, kolacja i do snu.
Jakie były moje oczekiwania co do tego maratonu? Wiedziałem, że chcę ruszyć tempem na rekord życiowy. To mój ostatni start w sezonie, mogłem sobie pozwolić na ryzyko, nawet duże. Jak już pisałem, nie miałem nic do stracenia. Kasia atakowała 3 godziny. Mój brat 2:40. Więc nie ma co się oszukiwać. Byliśmy kłębkami nerwów. Ten maraton równie dobrze mógł się zakończyć dla nas niesamowicie szczęśliwie, jak również mógł się okazać kompletną klapę. I jak zwykle o wszystkim miały zadecydować niecałe 3 godziny. Po pół roku przygotowań, te 180 minut o wszystkim decyduje. I love this game!
Na rozgrzewce było nerwowo. Trochę się nie ogarnęliśmy. Staliśmy w kolejce do toi-toja. Zostało za mało casu. Ja już stojąc w kolejce zacząłem się rozciągać. Później został czas na kilometr truchtu i 3 przebieżki. Na start wskoczyłem dosłownie minutę przed startem, już grali Sen o Warszawie. Nie było czasu na nic. Strzał i ruszyliśmy!
Od początku ja, Darek Nożyński, Wojtek Kopeć, Tomek Blados i jeden zawodnik ze sztafety Kuba biegnący sztafetę, który pomagał nam w pierwszym fragmencie trasy. A na początku było bardzo szybko! Z wiatrem, dobra trasa. Pierwsze 3 kilometry to średnia ok. 3:22 min/km. Na 5 kilometrze mieliśmy 17:08 i to był wynik w który celowałem. Tak miało być, na razie wszystko z planem. Powoli zaczęliśmy doganiać zawodnika z Izraela. Odłączył się od nas Tomek. Zostaliśmy w 4 osoby. Na razie bez większych problemów. Jednak jak zakręciliśmy na północ to zaczęło się to, czego tak bardzo się obawiałem. Niekorzystny wiatr. Niestety cały bieg wiał centralnie z północy i bardzo nam przeszkadzał. Tempo tam siadało. W rezultacie 10 km zrobiliśmy w 34:30. Planowałem szybciej, ale nie chciałem się szarpać. Tutaj sporo prowadził Darek, trzymając tempo w okolicy 3:27 min/km i ratując sytuację. W końcu wbiegliśmy na Most Świętokrzyski. Później zakręt w lewo i ogień z wiatrem!
Zacząłem prowadzić. Robiliśmy naprawdę szybkie kilometry. W okolicach 3:20 min/km. Chciałem trochę nadrobić. W perspektywie było ponad 10 km biegu pod wiatr, wiedziałem, że na ½ dystansu nie możemy być wolniejsi jak 1:12:30 żeby myśleć o życiówce. W Łazienkach zmianę dał Darek. Wybiegliśmy z parku i ponownie zakręciliśmy na północ. Teraz czekała nas najgorsza przeprawa w tym biegu. Dawaliśmy sobie zmiany z Darkiem, jednak to on wykonał więcej roboty. Widać było, że się świetnie czuje, ale też ruszyć w tym momencie i brać na siebie wiatr przez ponad 10 km to byłoby samobójstwo. W końcu dobiegliśmy do połowy dystansu. 1:12:30, nie jest tak źle. Czas mnie zadowalał. Przed biegiem liczyłem na 1:12:00, ale nie wszystko układało się idealnie. Byłem zadowolony, było z czego atakować.
Niestety później biegł trochę siadł. Myślę, że to właśnie między 22 a 27 kilometrem przepadła szansa na rekord życiowy. Poszły tam dwa bardzo wolne kilometry. Było małe zamieszanie w naszej grupie. Nikt już nie chciał prowadzić. Ja szczerze miałem lekki kryzys. Nogi zaczęły mnie mocno boleć. Wojtek i zawodnik z Izraela już nie byli w stanie dyktować mocnego tempa. Wyglądaliśmy trochę, jak goniący peleton w kolarstwie, gdzie nikt za bardzo nie chce brać prowadzenia na siebie, i wszyscy się rozjeżdżają. W końcu mocniej poszedł Darek. Później ja dałem zmianę. Poprawił Darek i tak zrobiliśmy 3 kilometry, kończąc te zmagania z wiatrem. Ja byłem już wykończony psychicznie tym biegiem. Ale dużo wcześniej obiecałem sobie, że jak tylko skręcimy w Gwiaździstą to mocno ruszę i postaram się rozerwać ten mini peleton. Ponownie wyszedł kilometr w jakieś 3:20 min/km, następny minimalnie wolniej. Został Wojtek, który zresztą niemal cały bieg zmagał się z bólem Achillesa. Widać było, że cierpi i nie jest w stanie kontynuować biegu.
Zostałem z Darkiem. Może teraz na chwilę odejdę od samego biegu i jego przebiegu. To zaczyna robić się nudne :) Zarówno do tego 30 kilometra jak i po nim miałem taki doping na trasie, że chłopaki śmiali się, że chyba opłaciłem kibiców. Darek kilka razy nawet żartował, że nikt mu nie życzy powodzenia, a jak ktoś raz krzyknął „dawaj Darek” to chyba się pomylił ;) Z roku na rok kibiców w Warszawie i w całej Polsce mam więcej. Nawet nie wiecie jak to niesie na maratonie i jak dodaje skrzydeł. Mówi się, że biegamy dla siebie, dla wyników, dla zdrowia. Ja Warszawę mógłbym biegać rok w rok tylko po to, żeby posłuchać tego dopingu. NIESAMOWITE! Do kwestii kibiców jeszcze wrócę, bo w ogóle moim zdaniem lepiej pod tym względem jeszcze nie było.
Pojawiamy się ponownie na biegu. Zbliżamy się powoli do Sanguszki. Dałem jeszcze mocną zmianę z wiatrem. Z jednej strony wiedziałem, że już nic mi się nie może stać. Za mną nie było nikogo. Przede mną nikogo. Biegłem z Darkiem. Przy czym ja miałem powoli ołowiane nogi, on wyglądał jakby niedawno wystartował. W tym momencie wiedziałem, że dziś z nim nie wygram. Wbiegłem na Sanguszki trzymając się na jego plecach. 3:31, cholernie szybko! Trzymałem się jeszcze do Mostu Gdańskiego. Ile tylko mogłem, ale w końcu puściłem. On był tego dnia mocniejszy. Szybko przeliczyłem też czas, niestety życiówki też nie będzie. Byłem na 35 kilometrze. Zostało 7. W sumie było pozamiatane. Mógłbym praktycznie kończyć relację. Ale tak naprawdę wszystko co najlepsze w tym maratonie działo się już w chwili, kiedy ja byłem na mecie. To naprawdę jest niesamowite, że przebiegłem tyle maratonów, ale najbardziej emocjonowałem się, stojąc tam na płycie stadionu i patrząc się w zegar. Najpierw jak zbliża się do granic 2:40 a później jak niebezpiecznie mijają sekundy i zaraz ma się pojawić trójka z przodu. Ale o tym i o samej końcówce biegu przeczytacie już jutro. Dziś zanudziłem Was 35 kilometrami dreptania :)