W poprzedniej części relacji minęliśmy centrum Adidas Runners Warsaw, popędziliśmy dalej Solcem i powoli zbliżaliśmy się do Mostu Świętokrzyskiego. Byłem już mocno zmęczony, ale co raz bardziej wierzyłem w końcowy sukces. To jeszcze nie była walka o przetrwanie. Dość lekko biegłem, puls utrzymywałem na stałym poziomie. Połowa roboty za mną. Teraz ta druga, decydująca.
Tuż przed samym mostem spotkałem tatę. Podał mi bidon, wziąłem łyka i skręciliśmy w prawo na most. I zaczęło się dziać. Zawsze biegłem tym mostem w drugą stronę, już chyba zapomniałem, że tam naprawdę trzeba trochę popracować pod górę. Ale nie to było najgorsze. Dostaliśmy naprawdę mocny czołowy wiatr. Krzysiek wydawał się nic sobie z tego nie robić. Cisnął równym tempem a ja ledwo trzymałem dystans. Zerkałem na zegarek, puls 171, 172, 173, czerwona lampka! Dłuższa zabawa z taką intensywnością i końcówkę biegłbym slalomem. Na szczęście później był łagodny zbieg, a ja uwielbiam zbiegać. Zakręt w prawo za mostem i silny wiatr w plecy. Odżyłem, dałem zmianę i pobiegliśmy dalej.
I znowu czołowy wiatr. Zacząłem mocno pracować, chciałem trzymać tempo nie wolniejsze niż 3:18 min/km. Na chodniku stał i kibicował Kamil Kalka. Natychmiast zauważył, że biegnę mocno pokurczony, bardzo siłowo. Zaczął krzyczeć, żebym rozluźnił górę. Posłuchałem, złapałem głębszy oddech, wyprostowałem się i ruszyliśmy dalej. Już niemal 2/3 biegu za nami. Powoli zdawałem sobie sprawę, że chyba damy radę. Ja dalej mogłem szybko biec. A w perspektywie końcówka z wiatrem.
Kilometry po Pradze chciałem zwyczajnie przetrwać. Tylko odliczałem metry do Mostu Gdańskiego. Byłem tak skupiony na tempie i własnym samopoczuciu, że w ogóle nie pamiętam trasy biegu. Naprawdę nic. Aż ciężko mi teraz relację pisać, obudziłem się dopiero na długiej prostej. Na decydującym odcinku, z dwoma podbiegami. Zaczynała się walka i wiedziałem, że muszę mocno wbiec i być w stanie dalej kontynuować wysiłek. Razem z Krzyśkiem dogoniliśmy zawodnika z Norwegii. I mocno zaczęliśmy wbiegać. Chciałem nawet przetestować trochę Krzyśka. Wiedziałem, że mam jeszcze zapas sił i mogę wbiec bez zwalniania tempa. Zawodnik z Norwegii odpadł bardzo szybko. Krzysiek biegł bark w bark. Razem mocno pracowaliśmy. Ale widać było, że jest w gazie i ciężko będzie go zgubić. Z drugiej strony znałem Krzyśka, wiem, że jest ode mnie o wiele szybszy na finiszu. I to jest takie położenie z którego ciężko znaleźć dobre wyjście. Zwyczajnie był tego dnia lepszy! Ale nie uprzedzajmy faktów.
Pokonaliśmy oba podbiegi, dalej tempo poniżej 3:20 min/km. Podaję tutaj tempa z Polara ponieważ nie łapałem międzyczasów przy chorągiewkach. Na moście wiało jednak z boku, wymęczony podbiegami złapałem się Krzyśka, który teraz chyba testował mnie. Skończył się most. A za mostem niezastąpiony Kuba Wiśniewski ze swoim megafonem (albo ja już miałem ciemno przed oczami i to nie był megafon). Krzyczał, dopingował, zagrzewał do walki. W całej analizie trasy nie ogarnąłem jednego. Że do samego zakrętu w lewo cały czas jest pod górę. Powiem Wam, że miałem dość. Kontrolowałem tempo. Wiedziałem, że będzie życiówka. Ale Liczyłem na 3 bardzo łatwe kilometry. Kilometry z wiatrem w plecy, kilometry finiszowe. Niestety było ciężko. Chciałem biec nawet 3:10 – 3:15, nie było takiej opcji.
Za mostem skręciliśmy w lewo i do mety został kilometr. Krzysiek przyspieszył, ja wisiałem na plecach. Jak taki pies, który się przyczepił. Szczerze, to aż mi chwilami głupio było. Ale zwyczajnie nawet nie byłem w stanie dać zmiany. Wbiegliśmy na kostkę brukową i to był mój koniec. Zupełnie mnie poskładało. Byłem strasznie wykończony, spięty, ledwo wyprowadzałem kolejne kroki. Modliłem się o koniec. Krzysiek zaczął mi odskakiwać, nie byłem w stanie skontrować.
Skończyła się kostka i pojawiła się Edyta Duklanowska. Najlepszy kibic 12. PZU Półmaratonu Warszawskiego. Krzyczała, biegła ze mną, dopingowała, cuda wyprawiała! Dziękuję Ci Edyta, Twój doping zapamiętam na długie lata! :) W końcu zakręt w prawo w Senatorską. Szpaler ludzi, pełno kibiców. Widzę zegar, uśmiecham się. Biegnie mi się ciężko, ale szczerze, to już nie daję z siebie wszystkiego. Cieszę się chwilą, biegnę po nową życiówkę. Po wynik na który czekałem od dwóch lat. W końcu coś się ruszyło. W końcu widzę, że trening przynosi rezultaty. Unoszę ręce do góry i koniec. 1:09:29. 27 sekund lepiej niż w 2015 roku.
Zawsze w takim momencie padają pytanie, co by było gdyby? Czy dało się szybciej? Nie wiem. Pobiegłem optymalnie, co pokazuje wykres pulsu. Nie miałem nawet jednego kilometra kryzysu. Na pewno nie wyjechałem się tak jak w 2015 roku. Z drugiej strony mogę powiedzieć, że był to bieg optymalny. Idealne tempo, intensywność, idealna pomoc ze strony Krzyśka. Na pewno byłem zmęczony treningiem, ale nikt nie wie co by było gdyby… Zresztą to nie jest szczyt moich marzeń. Więc cieszę się cholernie, idą dalej i mam nadzieję, że już niedługo będę cieszył się z czasu <1:09
Po jakimś czasie odnajduję Kasię. Dla niej to również był świetny bieg. Biegła 10 km treningowo, ale wykręciła taki czas, że aż nie mogłem uwierzyć. Pewnie u niej będziecie mogli o tym poczytać. Razem w dobrych humorach korzystamy z masażu sportowego. Jeszcze dowiaduję się, że zostałem najszybszym blogerem :D Odbieram statuetkę. I powoli kieruję się do domu. W końcu praca zakończona, czas zacząć świętowanie!
W tym miejscu chciałem podziękować wszystkim za doping i wsparcie. A od siebie przeprosić osoby, z którymi nie udało mi się porozmawiać, albo zrobić zdjęcia. Naprawdę chciałbym z każdym, ale nie zawsze mogę albo mam czas. Później mam kaca moralnego. Dziękuję i mam nadzieję, że jak nie w niedzielę, to następnym razem się uda. Uwielbiam biegać w Warszawie bo naprawdę czuję się tutaj jakbym biegł na własnym podwórku. Dziękuję również firmom, które mnie wspierają. Adidas, który nie tylko zapewnia mi wsparcie sprzętowe, ale również dzięki któremu poznałem masę wyjątkowych osób! Oraz LightBox, bo dzięki nim nie dość, że w końcu regularnie jadamy z Kasią posiłki, to jeszcze zyskaliśmy dodatkowy czas dla siebie (i kotki :) ).
I ostatnie, ale może i najważniejsze. Naprawdę jestem szczęściarzem, że mam w koło siebie osoby, które mnie wspierają. I na pewno czasem mają dość treningów, diety czy moich wystających żeber ;) Ale mimo wszystko są ze mną i trzymają kciuki. Cieszę się, że mogłem sprawić rodzicom trochę radości i obiecuję już częściej startować (chociaż wiem, że mama na Wings for Life już zrobiła zapas środków uspokajających, który starczy jej na rok). O mnie jest głośno, ale Paweł w tym roku biega również na swoim życiowym poziomie. Razem powalczymy o wynik w maratonie i również zobaczycie Pawła w Wings for Life. I trzymajcie za niego kciuki, bo gwarantuję Wam, że drugi Olszewski również może pojawić się na samym szczycie listy wyników. I cieszę się, że Kasia wraca do biegania co raz mocniejsza. To był naprawdę trudny okres. Czas walki z kontuzjami, niepewnym jutrem. Wszystko wydaje się być na dobrej drodze i jestem przekonany, że razem dopiero zaczynam się rozkręcać w tym roku. Trzymajcie za nas kciuki i do usłyszenia w kolejnej relacji. Już za dwa tygodnie. Po maratonie…
Fot: Ewa Kiec