Myślicie, że w bieganiu chodzi o wyniki? Że liczy się tylko zdobywanie medali, kolejne życiówki? Tak naprawdę tak samo w bieganiu, jak i w każdym innym sporcie, chodzi o emocje! To one napędzają rozwój dyscypliny. To one przyciągają przed telewizory miliony widzów. Sam medal, czy rekord, pozbawiony emocji, mało kogo interesuje. Emocje napędzają również nas. Moim zdaniem to one tak bardzo uzależniają nas od biegania. To dzięki nim wracamy w kółko na biegowe ścieżki, uzależniamy się od nich, nie potrafimy już inaczej żyć. Dlatego dziś napiszę o moim maratonie bostońskim. Nie z perspektywy wyniku, ale z perspektywy odczuwanych emocji.
Adrenalina
Jedziemy na start. Siedzę w jednym z setek żółtych busów szkolnych, które ciągnął się kilometrami po autostradzie. Czuję się trochę jak żołnierz jadący na misję. Powoli konsumuję kanapkę. W koło kilkadziesiąt osób popija izotonik, je bajgle, smaruje się maściami rozgrzewającymi. Jedni w skupieniu, w ciszy, starają się odciąć od wszystkiego i skoncentrować na biegu. Inni tłumią emocje rozmawiając, śmiejąc się, odsuwając z myśli moment startu. Osobiście jestem bardzo podekscytowany. Powoli zaczyna buzować we mnie adrenalina. Kończę śniadanie i jestem gotowy na „wojnę”, która zaraz mnie czeka.
Dojeżdżamy, wysiadamy z busów. Zaczynam odczuwać lekkie podniecenie, ale i strach. To już zaraz. W koło tysiące znakomitych biegaczy. W końcu idziemy na start. To się dzieje naprawdę. Jestem tutaj, w Hopkinkton, skąd startuje najwspanialszy maraton na świecie. Zaczynają grać hymn, patrzę na zegarek, puls mocno przekracza 100 uderzeń serca na minutę. Nie wiem czy to strach, stres, swoista gotowość bojowa, wyrzut adrenaliny, a może wszystko po trochu. Czuję, że mógłbym góry przenosić. Czuję, że to jest mój dzień, nic nie może mnie zatrzymać. Jeszcze odliczanie, dosłownie kręcą mi się łzy w oczach, i biegniemy!
Euforia
Lecę jak na skrzydłach. Nie odczuwam bólu, zmęczenie. Nawet nie zauważam, że głęboko oddycham. Tylko serce nie kłamie i bije dość szybko. Zapominam o rozsądku, daję porwać się emocjom, lecę z tłumem. Trasa prowadzi w dół, jest łatwo, moja pewność siebie rośnie. Widzę tych wszystkich kibiców, słyszę okrzyki. W końcu dociera do mnie, że biegnę w Bostonie. Moje marzenie się spełnia. Zostało mi już tylko 30 kilometrów.
Chwile zwątpienia
Raptem jakby uda odmawiały posłuszeństwa. Trzymam tempo, ale coś jest nie tak. Zaczynam odczuwać lekki stres, niepokój. Przecież to dopiero jedna trzecie biegu. Przekonuję sam siebie, że to chwilowe. Ale już nie szarżuje jak wcześniej. Oglądam się za siebie, staram podłączyć do innych biegaczy. Łapię głębszy oddech. Zaczynam rozmawiać ze sobą. W końcu jesteś na trasie Bostonu, musisz walczyć, musi być ciężko, musisz to przezwyciężyć!
Amok
Dobiegam do Wellesley College. Damski Uniwersytet znajdujący się w połowie trasy. Nigdy nie słyszałem takiego dopingu, istny szał! (koniecznie obejrzyjcie na youtube). Nie słyszę własnych myśli, zaczynają boleć mnie uszy. Dostaję niesamowitego przyspieszenie, istny amok, szał. Tempo rośnie, puls skacze, ponownie nie potrafię opanować emocji, nie jestem w stanie. I nie jestem sam, w koło mnie biegacze wyglądają, jakby właśnie zaczynali finisz. Zaciskam zęby, dostaję dodatkowy zastrzyk energii. Musi mi się udać, to jeszcze nie koniec, nie powiedziałem ostatniego słowa!
Walka
Zbliżam się do słynnych podbiegów w Newton. Na początek długi zbieg, łapię oddech. Szykuję się na bitwę. Jestem mocno zmęczony. Nogi bolę, ale po podbiegach będzie już tylko łatwiej. Zaciskam zęby i wbiegam na pierwszą górę. Jakoś poszło. Czas na drugą, męczę się, już ledwo podnoszę kolana. Pracuję rękoma, opuszczam głowę, walczę z całych sił. Jestem na górze. Chwila wytchnienia i trzecie podejście. Cały czas biegnę na życiówkę, cały czas się nie poddaje. Wiem, że przede mną decydujący kilometr. Zbieram w sobie wszystkie siły, dosłownie każdy gram energii który mi został. Polewam wodą, łapię głęboki oddech i zaczynam trzeci podbieg. W połowie mam ochotę się rozpłakać. Chcę zwolnić, dosłownie wejść na górę. Wiem, że wtedy nie ma mowy o życiówce, ale ukończę bieg w dobrej kondycji. Jednak nie chcę zrezygnować z marzeń, a przyjechałem tutaj po rekord życiowy, czas poniżej 2:26:03. Wbiegam na samą górę plączą mi się nogi, bolę, szczypią. I raptem wyłania się przede mną Heartbreak Hill. Już wiem, skąd ta nazwa. Ten podbieg, chociaż nie jakiś olbrzymi, łamie serca. Zaczynam wbiegać i to jest mój koniec. W pewnym momencie zwyczajnie plączą mi się nogi. Nie chcę iść za nic w świecie nie chce przejść do marszu. Chce mi się płakać, ręce mi opadają. Po raz drugi tego dnia łza zakręciła mi się w oku. To nie tak miało wyglądać.
Rezygnacja
Do mety zostało 10 kilometrów. Jestem kompletnie zrezygnowany. Wyglądam jak zbity pies. Biegnę slalomem, zupełnie wyczerpany z energii. Nawet nie wiem dokładnie co się dzieje. Chcę to już mieć za sobą. Chce mi się krzyczeć. Chcę się zatrzymać i to wszystko skończyć. Dlaczego dziś, dlaczego w Bostonie!? Tempo spada mi do 5:00 min/km, a jeszcze góry pokonywałem w tempie 4:00 min/km. Żegnam się z dobrym wynikiem.
Przygnębienie
Jestem już w Bostonie. Jestem skrajnie wykończony. Odwodniony i dosłownie wyssany z resztek energii. Sam nie wiem jak trzymam się jeszcze na nogach. Nie pamiętam ostatnich kilometrów. Wiem tylko, że raptem pokazała się przede mną olbrzymia meta. Biegnę z opuszczoną głową. Teraz już o niczym nie myślę, nie czuję żadnych emocji. Chcę to skończyć, zjeść coś, ubrać się i zapomnieć. Przekraczam metę. Nie jestem w stanie się ruszać. Jestem mi tak zimno, że nie mogę ruszyć ręką. Jestem jak sparaliżowany. Chcą mnie posadzić na wózek, jednak proszę, żeby pomogli mi się ubrać. Zakładają mi kurtkę. Dres. Ktoś rozwiązuje mi buty. Jak szybko łapię coś do jedzenia, idę w żółwim tempie. Skończyłem Boston i co? Nic nie czuję, kompletna pustka. To nie tak miało wyglądać!
Radość
Mija godzina. Zjadam kilka pączków, popijam ciepłą kawą i Colą. Cukier uderza mi do głowy. Zaczynam wracać do żywych. Widzę tysiące biegaczy. Jestem w Bostonie. Przypominam sobie każdy fragment trasy. Byłem tam. Nie wyszło, ale podjąłem walkę. Nie poddawałem się, walczyłem. Jestem cholernym szczęściarzem, biegłem w Bostonie, przeżywałem te wszystkie emocje, stałem się częścią tego maratonu, częścią Bostonu. Gryzę pączka, zerkam pewnym wzrokiem w stronę mety i po ciuch szepczę pod nosem „jeszcze tutaj wrócę”.
Pamiętajcie, bieganie to coś więcej niż tylko kolejne kilometry. Nawet najgorszy bieg może pozostać z Wami do końca życia. Nikt i nic nie jestem Wam w stanie odebrać emocji, które towarzyszą Wam w trakcie biegu!