Kiedy dwa lata temu mijałem metę Maratonu Wigry, wiedziałem, że jeszcze kiedyś tutaj wrócę. Nie wiedziałem, że stanie się to tak szybko. Jednak kiedy usiadłem na spokojnie, przeanalizowałem swój kalendarz, przemyślałem powrót do startów po kontuzji, wyszło na to, że weekend z Maratonem Wigry to idealny moment na bardzo długie, mocne wybieganie. Wiedziałem, że będę wtedy na Suwalszczyźnie. No i jak to wszystko połączyć, grzechem byłoby nie wystartować w tym biegu.
Nie traktowałem tego jako jakiś start docelowy. W żadnym wypadku. Z jednej strony naprawdę chciałem zrobić długi, bardzo mocny trening w kontekście późniejszych startów. Z drugiej, sprawdzić swój organizm na dość wymagającej trasie, jak sobie poradzi podczas niemal trzech godzin wysiłku. Jak spisze się po kontuzji, gdzie jeszcze mam braki i w jakiej tak naprawdę jestem formie.
„Tapering”
Tydzień poprzedzający maraton był naprawdę wymagający. W weekend wpadło łącznie 60 km w tym 2×10 km w tempie 3:31 min/km a w niedzielę 33 kilometry wybiegania. Poniedziałek to 2×11 km lekkiego biegu a we wtorek trening zabójca, czyli 5×1600 metrów na bieżni. Tempo 3:20 min/km. Mógłbym o tym napisać oddzielny wpis. Ale w skrócie była to chyba jedna z moich największych wygranych jeżeli chodzi o walkę z własnymi słabościami i wewnętrzny głos krzyczący „skończ ten trening”. Dość powiedzieć, że po 400 metrach już zwolniłem żeby przerwać, ale zacisnąłem zęby. I takich kółek zrobiłem jeszcze 19. Środa to już 2×10 km lekko, czwartek 15 m rozbiegania i piątek wolny. To miało mi pozwolić przebiec ten bieg naprawdę szybko, ale oczywiście nie był to klasyczny odpoczynek przed maratonem.
Założenie na ten bieg miałem takie, żeby złamać 2:40 minut. Nie idąc przy tym w trupa. Kiedy dowiedziałem się, że w biegu startuje Wojtek Kopeć, który również reprezentuje barwy New Balance, podrapałem się po nosie i zacząłem zastanawiać, jak mógłbym z nim wygrać. Nie ma co oszukiwać, rywalizację mam wpisaną w DNA :) Oczywiście zdrową, rywalizację sportową. Stwierdziłem, że mam szansę jak będzie mega gorąco, albo mega padało. W pierwszym wypadku ja zwyczajnie lubię upały i dobrze sobie z nimi radzę, a każdy wtedy potrafi się zagotować. W drugi miałem ze sobą buty trailowe, zakładałem, że Wojtek nie ma. No i w dzień startu było w miarę sucho i chłodno. Misterny plan prysł jak bańska mydlana :) Ale prawda jest taka, że na biegu Wojtkowi tak podawała noga, że i tak bym nic nie zdziałał. Był lepszy pod każdym względem i leciał jak natchniony. Brawo Wojtek, to był naprawdę super bieg w Twoim wykonaniu!
Czy to bieg na dychę?
Wracając do mojego biegu. Zabrałem ze sobą cztery żele, jeden zjadłem tuż przed rozgrzewką. Potruchtałem dwa kilometry, początek był naprawdę ciężki a noga ołowiana. Warunki na bieganie były idealne. Lepsze na Wigrach już nie będą. Ustawiłem się na starcie i ruszyliśmy.
Pierwszy kilometr, patrzę na zegarek, 3:39. Ok, chwilowe emocje, zwolnimy. Drugi, 3:38 min/km. Zaczynam lekko się bać. Jednak noga w miarę lekka, więc zdaję się na intuicję. 5 kilometrów mijamy w jakieś 18:20. W końcu około 6-7 kilometra dość długi podbieg i zostawiam Wojtka (a raczej on zostawia mnie). Powoli się oddala i wiem, że pogoń skończyłaby się kompletną masakrą pod koniec zawodów. Wydaje mi się, że zwolniłem, ale wcale nie. Dalej biegnę swoje, 10 kilometrów mijam w czasie 36:50! Puls mam dość wysoki, górny drugi zakres. W tym momencie myślę sobie „Ale to będzie piękny zgon!” :D
Na bieg wybrałem buty trailowe. Normalnie brałbym startówki, było sucho a drogi ładne, w większość szutrowe i nawet techniczne odcinki dość miękkie. But trailowy przydał się tylko w okolicach 30 kilometra, na jakieś 5 minut. Ale chciałem przetestować buty i zobaczyć jak mi się w nich będzie biegło na dystansie maratonu. Egzamin zdały, zero odcisków, zero straconych paznokci. A buty, w których biegłem, NB Vazee Summit V2 to but bardzo szybki, więc natychmiast się dogadaliśmy.
Samotność długodystansowca
Wracając na trasę. Zjadłem żel, popiłem wodą i odliczałem kilometry. Wojtek bardzo się oddalił, już go nie widziałem. Za mną nikogo. Test psychiki, tak ważnej podczas długiego biegania. Wydawało mi się, że męczę, że tempo spada, ale cały czas było szybkie. Wszystko poniżej 3:50 min/km, półmaraton minąłem ze średnią 3:43 min/km, druga dycha w 37:20. Puls dalej wysoki, dalej czekałem na bombę :) Ale to nie było tak, że jakoś naciskałem, że walczyłem o każdą sekundę. Nie, kontrolowałem to i cały czas miałem rezerwę.
Jeszcze trochę po asfalcie, trochę po lesie, trochę technicznego biegania i wbiegłem w najtrudniejszy odcinek. To półtora kilometra bardzo technicznego biegania, na zboczu, pod nami zaraz jest jezioro, do którego nie jeden biegacz się ześlizgnął. Chwilami trzeba niemal stanąć, żeby przejść nad wyżłobionymi dziurami, którymi spływa woda z lasu do jeziora. Czasem trzeba złapać się gałęzi, żeby nie spaść. Ten odcinek postanowiłem zaryzykować. Kiedy zdobywać doświadczenie, jak nie w takich chwilach właśnie. Leciałem dość szybko, chwilami na krawędzi i chociaż popełniłem kilka technicznych błędów, kilka razy zamiast skoczyć z rozpędu, wolałem się zatrzymać, to jestem bardzo zadowolony z tego odcinka. Tempo dość mocne, puls ponad progiem, a buty utrzymały mnie na ścieżce. Kiedy wybiegłem z lasu miałem wszystkiego dość. Ze zmęczenie patrzyłam tylko pod nogi. Łapałem głęboko oddech i czekałem aż serce się uspokoi. Przed sobą zobaczyłem niemal kilometr równego szutru, ładnej drogi. Spuściłem głowę i pobiegłem. Jak się okazało, to był największy błąd tego dnia.
Ciąg dalszy historii już jutro. I przysięgam, że nie planowałem tych przygód na trasie, żeby powstały dwie części relacji :)
Fot: Karolina Krawczyk